Cerro el Plomo (5 424 m npm)

Cerro El Pomo o zachodzie słońca, widziany z obozu Federacion (4200 m)


Nasza przygoda z Andami zaczęła się na 2 tygodnie przed tą górą. El Plomo było naszym celem zastępczym i jak się okazało jedynym zdobytym andyjskim szczytem. Póki co. Umiejscowione blisko Santiago de Chile (2h podróży autem do podnóży Andów), o wysokości ok. 5 500 m (Olgę łapała Puna* na tej wysokości), z lodowcem. Cel idealny dla Blondynki i ponadprzeciętnie inteligentnej Szatynki. Miałyśmy odpowiednią aklimatyzację: noclegi przy Laguna Verde (4 200 m, rejon Ojos del Salado) i wyjścia na 5 900 m. Miałyśmy potrzebną motywację: trzeba w końcu użyć te raki, które tu wiozłyśmy przez pół świata, no i przydałby się w końcu załoić jakiś szczyt po paśmie wcześniejszych niepowodzeń.

* Puna - tak w Ameryce południowej mówi się na chorobę wysokogórską

Spędzamy jeden dzień w Santiago, większość czasu zajmuje nam uzupełnianie kalorii, próbowanie lokalnych trunków oraz zwiedzanie (czyli szukanie kantoru w centrum miasta i dojazd na santiagowskie Bielany). Przepakowujemy się, zabieramy najpotrzebniejsze rzeczy obozowe i jedzenie na 4 dni. Resztę naszego wyprawowego ekwipunku zostawiamy w hostelu. Pod El Plomo można dojść rożnymi drogami, dwie z nich zaczynają się koło narciarskich kurortów, które o tej porze roku stoją puste. Dla nas oznacza to problem z dojazdem. Komunikacją miejską przedostajemy się na wylot miasta, gdzie łapiemy pierwszego stopa (jedziemy na pace z pracownikami pobliskiej kopalni), a chwilę potem drugiego, tym razem pracownika jednego z wyciągów. Jedziemy z nim drogą stu zakrętów, która wynosi nas ponad 2 000 m. Pogoda się psuje, zaczyna padać deszcz, więc nasz kierowca oferuje nam suchy nocleg pod reklamowym namiotem Marmota pod wyciągiem. Dostajemy też dostęp do łazienki, bieżącej wody, ogniska i 3 psy (Stary, Czarny i Blondas, będą strzec obozowiska całą noc)! To nie pierwszy (i ostatni) raz kiedy Chilijczycy nam pomagają i okazują swoją gościnność. Ten naród ma przeogromne serca. Większe nawet niż poniższy namiot :)

Pierwszy obóz 3 000 m, pod wyciągiem w La Parva. Olga odziana w membrane Foliotex raczy się herbatką.

Przestronne wnętrza, w tle Stary i Blondas oraz trawiasty dywan na którym rozłożymy nasz namiot.

Nazajutrz ruszamy w dalszą drogę. W końcu tylko góry, ciężki plecak, tysiące metrów podejścia i my, na to czekałyśmy. Pierwszy etap to 600 m przewyższenia pod wyciągiem (można było nim wjechać za 10 000 pesos, ale wiadomo - lubimy Cebula Deals, więc podchodzimy). Jak dobrze, że mamy takie małe i lekkie plecaki, wcale nie żałujemy, że nie dałyśmy tych 55 zł za wyciąg. 

Widoki z przełęczy były piękne, po prawej w dole widać Santiago. Kto odgadnie ulubiony kolor Olgi?


Kolejne mijane miejsce to laguna Piuquenes, dobre miejsce na obóz.

Ścieżka cały czas była dobrze widoczna, często oznaczona kamiennymi piramidkami.

W tym rejonie surowe kamieniste widoki przeplatają się z Alpejskimi: krowy z Milki i trawka.


Jednym z problemów wypraw w Andy jest brak wody, na szczęście droga na El Plomo wiedzie wzdłuż strumieni.


Dalszy ciąg doliny, w dole Piedra Numerada. Kolejne dobre miejsce na obóz.


Większość drogi była kamienista, raz trzeba było przechodzić przez strumień spływający z lodowca.


Obóz o zachodzie słońca. Był weekend, więc w obozie zastałyśmy kilka namiotów, wszyscy szykowali się na niedzielny atak.

Cała droga do obozu Federacion zajęła nam ok. 10h, można ją skrócić podjeżdżając autem 4x4 od Valle Nevado. Trzeba podjechać pod wyciągami i kontynuować drogą prowadzącą do zbiornika wodnego. Rozłożyłyśmy obóz, zaczerpnęłyśmy świeżej zmrożonej lodowczanki, zjadłyśmy po liofie i poszłyśmy spać, by o 3.30 rano wstać. Pobudka była ciężka, noc nie przespana, jak to bywa przed tak ważnym atakiem szczytowym. Dodatkowo stres, czy aby na pewno usłyszymy budzik. Na śniadanie postanowiłyśmy zjeść liofy. I to był błąd. Jak się później okazało nabawiłam się liofofobi i mdliło mnie cały dzień. Na następnej wyprawie wracam do starych, dobrych chińczyków. 
Podejście od samego początku jest żmudne i piarżyste. Idzie się ścieżką po ciemku i po prostu jest nudno. Tak bardzo ciemno, nudno i zimno, że schroniłyśmy się w Refugio D'Agostini w oczekiwaniu na wschód słońca. Dziś ja miałam gorszy dzień, w związku z czym owinięta w folie NRC zdrzemnęłam się, podczas gdy Olga raczyła się herbatką wzbogacaną Gastrolitem. Co do wyprawowej apteczki, to warto mieć ze sobą wspomniany już Gastrolit i lekarza. Ja miałam Olgę. Na każde narzekanie, że coś mi dolega dostawałam garść leków. Potem już nauczyłam się nie marudzić, żeby mnie za bardzo nie rozpuściła. 

Refugio De Agostini 4 600m, pomiści 3 ludzi.

Krótka drzemka i leki na mdłości pomogły na tyle by móc ruszyć dalej. Promienie słońca odsłaniały widoki i dogrzewały, teraz już szło się lepiej. 

Dla takich widoków warto było wchodzić wyżej i wyżej.

Im wyżej tym ciekawiej, strome podejście zamienia się w trawers, po drodze mijamy inkaski grobowiec (Inkowie zdobywali ten szczyt już w XV wieku). 

Trawers, ciekawsza i łatwiejsza cześć drogi (zdjęcie z drogi powrotnej)


Skracamy sobie drogę idąc w górę lodowca. Na lodowcu przechodzimy przez małe penitenty - stożkowe formy występujące na lodowcach tylko w tej części Andów.

Panorama ze szczytu. Miałyśmy spore szczęście do pogody - ani jednej chmurki na niebie! No może oprócz tej jednej, która niestety załapała się na zdjęcie.

Szczytowe selfie z Aconcagua (to chyba ten pierwszy szczyt po lewej nad Olgą).


Wartka akcja, komentarze na żywo z samego szczytu.

Wejście na szczyt zajęło nam ok 10h, ale szłyśmy dość wolno napawając się widokami, robiłyśmy dużo przystanków, drzemki itp. Przez co na szczycie byłyśmy całkiem same. Zejście w dół dużo szybsze, bo ok 3h. Piarg to znacznie ułatwiał, można było ślizgać się w dół. Zasada na tej górze jest taka, że ścieżki po prawej stronie służą do podejścia, a te po lewej do zejścia/zjeżdżania w dół.
Było już późno, więc spędziłyśmy kolejną noc w obozie. Dobre 12h snu. Następnego dnia na śniadanie zostało już tylko po jednym liofie i batonie. Olga zjadła to pierwsze, ja drugie i na głodniaka wracałyśmy do cywilizacji. A nad nami krążyły kondory. Piękne ptaszyska. Mają coś z sępa.
Wróciłyśmy przez Valle Nevado, w którym wypiłyśmy najdroższe piwo w życiu, ale jak bardzo zasłużone! W końcu zostałyśmy Andyistkami! Potem już tylko stopem z panem tirowcem pod samą stację metra w Santiago.

Korzystałyśmy z przewodnika o Andach, wydawnictwo Sklep Podróżnika.
I takich stron jak: Andeshandbook, Wikiexlora.

Komentarze