Pewnego razu na pewnej wrocławskiej ściance zagadał mnie pewien blondyn. Od słowa do słowa okazało się, że łączy nas ten sam klub wysokogórski i podobne umiejętności pozwalające na zdobywanie tatrzańskich graniówek.
Blondyn miał na imię Artur i od dawna upatrzony cel - Cubrynę. Parę tygodni później w mroźny styczniowy weekend wybraliśmy się zdobyć ten wymarzony przez Artura cel. Do dogania zostało parę kwestii organizacyjno-logistycznych i mogliśmy ruszać w piątek po pracy w nasz pierwszy etap podróży. Przedsięwzięcie przez niektórych uważane za nie do pokonania - podejście na Morskie Oko. Z buta. Bez bryczki. W nocy. Zimą. Szczęśliwie, w nocy o północy udało się!
Musicie uwierzyć, że to selfie z Mokiem w tle
W starym schronisku udało nam się nawet załapać na pryczę. Z rana, wiadomo zdrowe śniadanko: ja - ledwo wcisnęłam owsiankę z bananem, kanapkę, kawę, herbatę, a Artur ze stoickim spokojem - baton, czekolada i herbata. Ruszyliśmy skoro świt o 7.20 (bo był początek stycznia, a wyliczenia Artura zakładały, że w 8h się wyrobimy).
Cubryna ukryta w chmurach
Podejście Moko-Cubryna zajęło nam około 3 godziny, śnieg pod Mnicha był miło przetorowany, a potem radziliśmy sobie sami.
Artur we mgle
Mnich 💙
Chmury nad Mokiem, a my nad nimi
Za mną widać nasz cel. Lewe zacięcie, droga tzw. Lewy Zachód Abgarowicza. Potem granią w prawo do szczytu. [fot. Artur] Topo z taternika, droga nr 4
TOPR ogłosił jedynkę, śnieg wyglądał stabilnie. Ruszyliśmy w górę.
Podejście pod grań [fot. Artur]
Droga do grani nie była trudna, śnieg z wierzchu kopny, dawał poczucie stabilności. Na górze po pokonaniu pierwszej skalnej zlodzonej trudności związaliśmy się, aby kontynuować drogę z asekuracją lotną. Skała była schowana pod śniegiem, wystające bloki skalne pozwalały na zakładanie przelotów i jak to podsumował Artur, mieliśmy mniej więcej 0.75 przelotu na linie. Jeden trawers blisko szczytu był czujny, reszta drogi w miarę przyjemna.
Do grani już blisko, pierwsza trudność [fot. Artur]
Trawers
Skalna grań
Już prawie szczyt [fot. Artur]
Artur na wierzchołku
Grań z naszymi śladami
Szczęśliwy powrót [fot. Artur]
Zgodnie z wyliczeniami całość zajęła nam około 8 godzin, było trochę chmur, padającego śniegu i słońca.
Ze szpeju mieliśmy: linę 30 m, kostki, kilka rożnej wielkości pętli, najbardziej przydały się te 240 cm. No i wiadomo: czekan, raki, kask, kijki, co najmniej dwie pary rękawiczek ;)
Z ciekawostek, parę dni po naszym przejściu pojawił się wpis na drytoolingu. Chłopaki zrobili trudniejszą i w ogóle fajniejszą drogę (też kiedyś ją zrobię!), ale na zdjęciach są nasze ślady!!! Także duma! Nasze torowanie, nasz ślad! Na Drytooling.com.pl!
Komentarze
Prześlij komentarz